W Bodo odwiedziliśmy naszą koleżnakę Helgę, zapaloną botaniczkę. Zawiozła nas do swego malowniczo położonego domku i zjedliśmy wspólnie śniadanie - pyszny, własnej roboty dżem i wreszcie normalny żółty ser - słony! W Norwegii bowiem tradycyjne sery - kozie, krowie, są słodkie. Trudno się do tego przyzwyczaić. Słuchalismy opowieści Helgi o życiu w tej kolorowej chatce - jak bajki! Łosie podchodzą pod okna, lisy były bardzo powszechne, aż musiała uprzedzać swoich synów, gdy byli mali, żeby nie bawili się z lisami! Kiedyś na spacerze widziała morsa wygrzewającego się na kamieniu nad morzem. Na spcerze pokazała nam kilkanaście rodzajów porostów i mchów, różne grzyby ("nie jem grzybów, w mojej rodzinie mawiało się, że są dobre dla krów"), jedliśmy wspólnie ostatnie borówki i jagody widzieliśmy ścieżki wydr (hodowcy krewetk z nimi walczą, choc sa chronione), a nawet grób wieloryba, którego martwego morze wyrzuciło na brzeg kilkanaście lat temu. Później popłynęliśmy na Lofoty, ale to juz następna historia.