Kto sie ceni, ten sie leniOczywiscie to nie my sie lenimy. My tu ciezko odpoczywamy.
Pojechalismy na "wczasy" w ramach projektu
Ger to Ger - czyli "Z jurty do jurty". Projekt zdobywa bardzo dobre recenzje na forach podrozniczych i w miedzynarodowych organizacjach. Chodzi o wspieranie lokalnych spolecznosci przez umozliwienie rodzinom nomadow (pasterzy) uzyskanie dodatkowych dochodow z turystyki. Stworzono kilka tras w rzadziej odwiedzanych przez turystow miejscach, aby i tym spolecznosciom stworzyc mozliwosci na osiaganie dochodow z turystyki. Wybrano odpowiednie rodziny, przeszkolono ich w zakresie kontaktow z turystami, wybrano lokalne atrakcje, wytyczono trase wycieczki. Podobno Ger to Ger to organizacja non profit i prawie caly dochod idzie dla zaangazowanych rodzin i na projekty rozwoju lokalnego w okolicy, w ktorej mieszkaja. Bardzo nam sie ta idea podoba i dlatego wybralismy jedna z proponowanych przez Ger to Ger tras: "W poszukiwaniu ostatniego cesarza" - osnuta na legendzie, z atrakcjami historycznymi i przyrodniczymi.
W ramach kazdej wycieczki Ger to Ger turysci podrozuja od rodziny do rodziny - konno, na wielbladach, pieszo i w inne mozliwe sposoby. My mieszkalismy u trzech rodzin.
Do miejsca wczasow dojezdza sie autobusem. Mielismy bilety na miejsca 43 i 44. Okazalo sie jednak (w srodku), ze ostatnie numery miejsc to 40-41. Na szczescie okazalo sie, ze sa tez miejsca nienumerowane., ktore wlasnie nam przypadly. Mongolowie podrozuja z ogromna iloscia bagazu - zwykle w 2-3 workami, baniakami (oleju, benzyny itd.), koszami, pakunkami. Prawie wszystko to (razem z naszymi plecakami), pomocnik kierowcy wkopal do lukow (reszte umieszczono w przejsciu). Wkopywaniu bagazy towarzyszyla szarpanina miedzy pasazerami, poniewaz kazdy chcial, zeby to jego bagaz zostal wkopniety. Po drodze autobus zatrzymywal sie czesto, a pasazerowie wymiotowali, sikali i robili kupy, prawie pod kola, nawzajem sobie pod nogi. A powody do wymiotowania mieli uzasadnione, poniewaz na polowie trasy nie ma asfaltu - autobus jedzie przez zielony step.
Rodzina pana ByambatogtohZ panem Byambatogtoh mielismy najmniej do czynienia. Zajmowali sie nami jego trzej synowie (czwarty jest za maly, zeby sie kimkolwiek zajmowac), zona i probne narzeczone synow. Pierwszego dnia jezdzilismy na wielbladach, drugiego na koniach. Przygladalismy sie tez ich codziennemu zyciu i zabawom. Mongolowie maja zwyczaj spiewac - dla siebie, dla zwierzat, dla bliskich, dla gosci. Maja tez zwyczaj silowac sie - zapasy to ich narodowy sport. Synowie pana Byambatogtoh spiewali i silowali sie, kiedy tylko mogli. Fajnie. Ale w zapasay nie dalismy sie wciagnac - mogloby sie to zle skonczyc (oczywiscie nie dla nich). Ostatniej nocy gospodarze przyszli do nas i nawzajem sobie spiewalismy polskie i mongolskie piosenki.
Ogromne gospodarstwo pana Byambatogtoh (500 koz i owiec, 50 koni, iles tam krow, 3 wielblady, male dzieci...) zapewnia czlonkom rodziny i probnym czlonkom rodziny zajecie niemal na okraglo - od 3 do 23. Mielismy okazje probowac wielu tradycyjnych wyrobow mlecznych, bardzo ciekawych oczywiscie, ale troche odpychajacych. Degustacje psula nam przede wszystkim swiadomosc tego, w jakim brudzie te produkty przygotowano. I tu dochodzimy do naszego glownego zastrzezenia (do wszystkich trzech rodzin, zeby bylo sprawiedliwie) - brud, w ktorym zyja, jest dla czlowieka zachodu niewyobrazalny. Nie myja sie wcale (albo prawie wcale - my tego nigdy nie widzielismy), nie piora, nie myja naczyn... Pewnego ranka mloda Mongolka najpierw zbierala na stepie kupy na opal, a potem - tuz po powrocie - podala nam sniadanie (nie myjac oczywicie rak. Moze dla kogos dodawaloby to tylko smaku, my natomiast z trudem wyproszona woda obsesyjnie mylismy rece i nasze miseczki i lyzki. Trudno pogodzic sie rowniez z tym, ze tylko jedna z trzech rodzin (trzecia) - miala cos na ksztalt ubikacji - parawan nad dziura w stepie (ale i tak z niego nie korzystala).
Drugiego dnia udalismy sie na konna wycieczke do swietego miejsca u stop czczonej gory Khongo Khan. 21 km tam i z powrotem na mongolskich siodlach z drewna, w za krotkich strzemionach. Uprzedzano nas, ze jazda na koniu w Mongolii jest "inna", "trudna". Ale nie myslelismy, ze az tak da nam sie we znaki. Juz po pierwszym dniu mielismy opuchniete i poranione do krwi zadki. Niemniej jednak krajobrazy sa naprawde przepiekne. Ale kolejnego dnia dalej jechalismy na tych samych siodlach - do kolejnej rodziny. Tym razem przez wydme przez wydme Ikh Mongol Els - jedna z najwiekszych w Mongolii - podobno rozciagajaca sie na 80 km. Co ciekawe, zanim dojechalismy na wydme, trafilismy na trzesawisko, w ktorym jeden z naszych koni potknal sie i prawie utonal :)
Rodzina pana OtgonU nich podobalo nam sie najbardziej, ale bylismy tam najkrocej. Najczystsza jurta, najczystsza rodzina. A na dodatek okazalo sie, ze jazda na koniu w Mongolii moze byc przyjemna! Pan Otgon znalazl dla nas miekkie siodla, z dluzszymi strzemionami i swietnie sie z nim jechalo. Jednak o tym przekonalismy sie dopiero nastepnego dnia, poniewaz po przybyciu odmowilismy kolejnej konnej wycieczki - ze strachu i z bolu :) Wtedy wyrozumialy pan Otgon wsadzil nas na wozek, zaprzagl do niego wola i poprowadzil nas na wydme. Jednak w czasie jazdy wola zaatakowal pies zaciekle broniacy jednej z mijanych jurt i wol poniosl. Na szczescie tylko 2 metry, gdyz nie jest to zwierze, krore biega szybko.
Rodzina pana IdertsogtTo wlasnie tego pana dotyczy haslo "Kto sie ceni, ten sie leni". Ten samozwanczy weterynarz chowal sie przed nami do swojej jurty lub gdzies na stepie, kiedy tylko wyczywal, ze chcemy jechac na zaplanowana wycieczke. Musielismy, razem z jego zona, kobieta skadinad bardzo pracowita i sympatyczna, pilnowac go w krytycznych momentach (gdy juz przebieral nogami). Kiedy poszlismy dopytawac sie o pierwsza zaplanowana wycieczke, "weterynarz" wsiadl na motor i odjechal. Wycieczka odbyla sie dopiero 3 godziny pozniej. Ale miejsce bylo przepiekne, niedaleko i sami poszlismy tam jeszcze raz nastepnego dnia - Jezioro Labedzie. Dwoch wycieczek, razem z jego zona, udalo nam sie dopilnowac, ale z ostatniej zbiegl. Na szczescie na tyle zdazylismy zorientowac sie w terenie, ze sami odnalezlismy glowna atrakcje wyjazdu - pomnik Madrej Krolowej Mandukhai.
Legenda, na ktorej osnuta byla nasza wycieczka dotyczy mlodej krolowej zachodniej czesci Mongolii, ktorej maz polegl w wojnie z Chinczykami. Krolowa zgodnie z tradycja szukala kolejnego meza ze Zlotej Linii Dzyngis Chana. Sprzyjajacym jej zbiegiem okolicznosci ostatnim z Linii byl siedmioletni chlopiec, ktorego zabrala na dwor, wychowala i poslubila 4 lata pozniej. Zapewnilo jej to wladze, ktora wykorzystala w bardzo dobry sposob - zjednoczyla wschodnia i zachodnia Mongolie i zostala bohaterka narodowa. To wlasnie na terenie naszej wycieczki trwaly poszukiwania Ostatniego Cesarza.
Rodzina pana TashTa rodzina nie uczestniczy w programie Ger to Ger. Przypadkowo spotkany nad Jeziorem Labedzim Mognol, kiedy dowiedzial sie, ze jestesmy z Polski, zapytal "a po polsku mozna?". Potem bylo juz tylko lepiej - ugoszczono nas (brudnych i glodnych), nakarmiono i dano nam spory zapas wody. Pan Tash zyje w Polsce od 15 lat i tam wychowywali sie jego synowie. Jednego poznalismy, razem z jego znajomymi z Polski.
Mongolskie widoki sa przepiekne, sa zdecydowanie najmocniejsza strona kazdej wycieczki w tym kraju. Trudno nam sie odniesc do tego, od czego zaczelismy - czy poprzez udzial w projekcie Ger to Ger faktycznie pomagamy rodzinom nomadow. Cena wycieczki byla nieproporcjonalnie wysoka do standardu uslugi. Rodziny nie ponosza prawie zadncych kosztow, a niespecjalnie widac po nich finansowe wsparcie. Fakt, ze obok kazdej jurty staly panele sloneczne i anteny satelitarne (ale to jest tu juz standard). Byc moze wszystkie dochody inwestuja w swoje stada, gdyz wszystkie trzy rodziny maja ich naprawde duzo. Jesli tak to dobrze - w koncu te stada to ich zycie. Ale nie mozemy zrozumiec, dlaczego standard nie jest choc troche dostosowany do oczekiwan turystow z zachodu (brak ubikacji, wody do mycia, twarde siodla). Byc moze rowniez szkolenia z Ger to Ger nie sa efektywne. Dzieci w pierwszej jurcie bawily sie samolocikami z kartek na temat pierwszej pomocy - nie wygladalo na to, zeby te kartki mogly byc w jakikolwiek inny sposob wykorzystywany.
Dzieki zelaznemu listowi, ktory dostalismy w biurze Ger to Ger, kobiety w jurtach, wbrew swoim zwyczajom, przyrzadzaly dla nas posilki bez miesa. Jestesmy dla nich pelni uznania. Nasze obserwacje sklaniaja nas do wniosku, ze Mongolia kobietami stoi. Podczas gdy Mongolowie jedza, spia i pija na towarzyskich spotkaniach, kobiety od rana do nocy krzataja sie w gospodarstwie. Wegetarianskie jedzenie w ich wydaniu bylo jednak dosc ubogie, gdyz w ich tradycji prawie zupelnie nie wykorzystuje sie warzyw i owocow. Chociaz na menu naszej ulubionej restauracji w Ulan Bator (do ktorej skierowalismy pierwsze kroki po powrocie na wielkie zarcie) napisano, ze wedlug tradycji Mongolowie przez 7-8 miesiecy w roku nie jedli miesa... Dzis jednak jedza je na okraglo - oprocz tych ktorzy przychodza do
Luna Blanca.