Farma Francuza w poniemieckiej wioscePojechaliśmy wreszcie na konie – tak jak sobie to sami wymyśliliśmy i zaplanowaliśmy. Dzwoniąc do kilku biur podróży trafiliśmy na jedno, które współpracuje z Francuzem z niemieckiej wioski Rot-Front. Francuz mieszka tam pod adresem Podgorna 67. Trafiliśmy bez problemu, ale długo go nie było. Pojawił się, gdy już mieliśmy odejść zostawiając w drzwiach list i zaproszenie na wystawę polskiej grafiki. Francuz ma ok. 30 lat, przyjechał do Kirgistanu w 1999 z Uzbekistanu, a wcześniej z RPA (jego ojciec pracował, a może wciąż pracuje w ONZ). I tak się złożyło, że od 2001 prowadzi ten interes: konie dla turystów. Zimą nie ma wielu chętnych, ale bez problemu zgodził się z nami pojechać. Ruszyliśmy konno na prawdziwą górską wycieczkę. Na dodatek po śniegu. Widoki były bardzo piękne – wokół tylko góry, padał śnieg. Dookoła biegały psy, które też trzyma razem z końmi. Mieszka we wsi, a konie trzyma już pod górami. I tak ten interes rozwija. Pojechał z nami i dużo nam objaśniał. I dlatego uważamy, że wreszcie trafiliśmy na takiego instruktora, jak chcieliśmy.
WieczierkaCzyli Wiecziernyj Biszkiek – tutejszy dziennik – jest dla nas skarbnicą wiedzy na temat życia i problemów Kirgistanu.
Ostatnio poruszył nas artykuł dotyczący handlu dziećmi. Jeśli wierzyć gazecie, nie jest to rzadki proceder wśród kobiet z prowincji, które przyjechały szukać lepszego życia w mieście, ale również wśród studentek i uczennic techników i WUZ-ów, które jednocześnie są prostytutkami. Dziennikarz pomija jednak prawdziwe przyczyny: biedę i brak systemowego wsparcia dla kobiet, zwłaszcza młodych, które chcą studiować i utrzymać się w stolicy (brak stypendiów, pracy, a z drugiej strony duży popyt na usługi seksualne wśród mężczyzn, którzy traktują kobiety jak towar). Gazeta milczy też, ile z tych sprzedawanych dzieci jest wynikiem gwałtów. Szkoda, że brakuje w artykule refleksji nad bardzo niską pozycją kobiety w społeczeństwie patriarchalnym i brakiem równości, które generują tego rodzaju problemy społeczne. Jeśli wierzyć gazecie, za dziecko można dostać 300-1500 zł. Niewiele, biorąc pod uwagę, że inne ceny są tu podobne lub wyższe niż w Polsce. Dawniej niechciane dzieci podkładano pod domy dziecka, szpitale, lub „dobre domy”, teraz, w czasach rynkowych, można na nich nawet trochę zarobić. Wykształciło się kilka nisz rynkowych – zwłaszcza różnych pośredników: specjalizujących się w noworodkach do „adopcji”, podrosłych dzieciach do roboty lub dla zboczeńców, a nawet w dzieciach wywożonych za granicę na organy. Zarabiają również ci, którzy milczą, choć powinni reagować. Dzieci oddane do roboty często przymierają głodem i pracują kilkanaście godzin na dobę. Co roku znika kilkaset dzieci.
Inny artykuł z Wieczierniego Biszkieka też nas zbulwersował – o kłusownikach, którzy wieźli mięso ok. 80-90 archarów – górskich baranów, których, zdaje się, niewiele już na świecie zostało („Архары в бочке”). Na dodatek większość z nich to samice, a te o tej porze roku są często brzemienne. Podobno proponowali łapówkę 100 000 somów (7500 zł) za puszczenie ich wolno. Sprawa trafiła do prokuratury. Jednak tutaj tego typu sprawy często są zamykane bez powodu. Być może tym razem będzie inaczej, skoro to największy dotychczas odkryty przykład kłusownictwa w wolnym Kirgistanie.
Inna ciekawa wiadomość – dwóch biznesmenów z Korei Południowej pracujących tutaj na rzecz transportu miejskiego i sprowadzających autobusy pobili bardzo dotkliwie ludzie najprawdopodobniej przez firmy marszrutkowe. Miejski transport publiczny w Biszkeku upadł pod naporem firm marszrutkowych (obecnie jest co najmniej kilka tysięcy marszrutek i mimo, że niewiele kosztuje przejazd, podobno łącznie są to potężne korzyści, a zatem potężna grupa nacisku; 42 firmy kontrolują 92% marszrutek). Zostało tylko 68 trolejbusów, z których zaledwie 40 jest na chodzie. Miasto zamówiło nowe autobusy w Korei, na razie dostarczono 30 i co miesiąc ma ich 25-30 przybywać. Władze miasta współpracują z firmami marszrutkowymi, ale jak widać ich właściciele działają też na boku na własną rękę. Było już wiele zastraszania i gróźb, a teraz po raz pierwszy pobicie. Podobno życie tych Koreańczyków nie jest już zagrożone, trochę ich podleczyli.
Popatrzcie na Ksiezyc!Wracając z Ani pracy zobaczyliśmy na prospekcie Czuj starszego człowieka z lunetą wycelowaną w Księżyc i zawieszoną na niej tabliczką „Posmotrite na Lunu”. Kosztowało to 10 somów od osoby. Każdy zarabia, jak może. Inna osoba, której daliśmy zarobić to kobieta, która w przejściu podziemnym sprzedawała coś, co z zewnątrz wyglądało jak oscypki, a co nazywała „orzeszkami”. Upewniliśmy się, że nie ma w nich mięsa i spróbowaliśmy – to ciastka z nadzieniem w środku.
Przechodząc obok basenu Karven Club postanowiliśmy sprawdzić, czy przy –15 stopniach też działa. Działa. Pływał 1 człowiek. Ileż energii trzeba, żeby nagrzać i utrzymać ciepłą wodę w basenie przy takim mrozie, pewnie w najlepszym wypadku dla kilku osób na dzień. Ale tutaj nikt się takimi rzeczami nie przejmuje.
Polska grafika w BiszkekuW Muzeum Sztuki otworzono wystawę młodej polskiej grafiki. Wystawa przedstawia „prace” zupełnie dla nas niezrozumiałe – ot taka, przypadkowa sztuka nowoczesna. Nurdżan, zaprzyjazniona Kirgizka, mówiła jednak że dobrze, że taka wystawa trafiła do Biszkeku, bo tutaj młodzi ludzie (a takich na otwarciu było sporo) zupełnie nie wiedzą, że może być taka sztuka. Pod tym względem może to i dobrze, ale chyba raczej zamkną się na takie „nowe trendy” jeszcze bardziej. Na wystawie było bardzo dużo przedstawicieli mediów!
Jednocześnie, przyglądając się polskim elitom dyplomatycznym, przyszła nam do głowy fraszka Leca – „Kto płynie z prądem jak rzeka, na brak koryta nie narzeka”. Jakiż kontrast w porównaniu ze śmietanką artystyczną Biszkeku, która wygląda, jakby właśnie wyszła spod mostu.
Kurort Issyk-AtaOd kilku dni czujemy, że zima się kończy i budzimy się z zimowego snu. Witać wiosnę pojechaliśmy do sanatorium Issyk-Ata, do którego wybieraliśmy się już od miesięcy. Jest to bardzo znane w Kirgistanie sanatorium, niedaleko od Biszkeku. Na miejscu zobaczyliśmy wielu kuracjuszy i porządnie jak na Kirgistan utrzymaną infrastrukturę. Daleko w dolinie, w której leży sanatorium, jawiła się tajemnicza, postrzępiona i mroczna góra – jak zaczęliśmy się domyślać – mająca potężną moc. Gdy staliśmy przy płocie sanatorium obserwowaliśmy kolejne grupy kuracjuszy, którzy jak zaczarowani przechodzili przez wąską, okrutnie skrzypiącą furtkę i kierowali się w jej stronę. Przypominało to ostatni bieg lemingów, a może niewyjaśnialne wędrówki Hatifnatów. Zaintrygowani ruszyliśmy za nimi. Poczuliśmy się jak na pikniku pod Wiszącą Skałą.
To, co z magnetyczną siłą przyciągało wędrujących okazało się zamarzniętym wodospadem. Ogromne wrażenie zrobiła na nas masa grubego lodu – ogromna siła, która ujarzmiła drugą siłę. Pod lodową skorupą szumiała już jednak woda krusząc ją od środka. Stojąc na zamarzniętym wodospadzie słyszeliśmy pod lodem płynącą rzekę. Pewnie za tydzień nie będzie można już podejść tak blisko. I tak znaleźliśmy budzącą się wiosnę.
A co z Zydkami?Kto jescze pamieta tytul wpisu? Dla najwytrwalszych czytelnikow - na koncu wyjasnienie. Znalezlismy taka ciekawostke – Anna German, polska piosenkarka urodziła się w 14.02.1936 w Urgenczu w Uzbekistanie! Jest to dla nas tym ciekawsze, ze przed przyjazdem do KG chcieliśmy, by wysłano nas do Uzbekistanu – właśnie w Urgenczu Kuba miał pracować, a ja w Taszkiencie.
Wracajac do "bialego aniola" - jej ojciec, inzynier, spolszczony Niemiec, w roku 1937 zostal rozstrzelany przez NKWD (potem rehabilitowany, oczywiscie), a ona z mama zeslane w kazachski step do ziemianki na zatracenie. Anna dopiero w wieku 10 lat trafiła do Polski z matką, dzięki pomocy polskiego żołnierza , którego nazwisko brzmiało tak jak nazwisko zmarłego 9 lat wcześniej ojca – German. Przeczytaliśmy historię jej życia w gazecie o gwiazdach, którą przyniosła nam Natalia na rosyjski. Najbardziej zaintrygował nas tytuł piosenki (lub płyty), którą zadebiutowała – Tańcujące Żydki (Tańcujuszczije Ewridiki – po rosyjsku Żyd to „Jewriej”), przynajmniej tak to zrozumieliśmy... W środku nocy, prawie nie mogąc spać z powodu zdziwienia tytułem piosenki (lub płyty) Anny German, zorientowaliśmy się, że nie chodzi o tańcujące Żydki, ale o tańcujące Eurydyki!