Inylczek – ta nazwa przedtem kojarzyła mi się tylko z największym lodowcem Tien-Szanu (62 km), u stóp Khan Tengri, Piku Pobiety, Piku Nansena i jeszcze kilku innych słynnych gór. Wiedziałem, że nieopodal leży miejscowość o tej samej nazwie, a nawet czytałem, że kiedyś mieszkało tam kilka tysięcy ludzi, a teraz zostało niewiele ponad 100. Od teraz jednak miejsce to kojarzy mi się bardziej ze współczesnymi zdjęciami z Czernobyla lub z Mad Maxem. I jeszcze z projektem przypominającym ideą sprawiedliwy handel (fair trade)*.
Do Inylczek nie jest łatwo dojechać. Leży ok. 150 km na wschód od Karakolu, czyli bliżej stamtąd do Chin, niż do Issyk-Kul, w dolinie rzeki Sary-Dżaz. Droga z Karakolu do Inylczek przechodzi przez przełęcz 4200 m n.p.m. W okolicy przełęczy trudno oprzeć się wrażeniu, że ktoś po prostu umówił się z innymi, podobnymi mu szaleńcami, że to właśnie tam jakąś małą tropę w śniegu nazwie drogą... W Karakolu spadł śnieg (cóż za zbieg okoliczności, gdy przyjechaliśmy do Karakolu w listopadzie również trafiliśmy na pierwszy śnieg...), wiał upiorny wiatr, powodując niemałą zamieć, a temperatura wynosiła –7oC (odpowiednio mniej się czuło „dzięki” wiatrowi). Jedna z pierwszych rzeczy do zrobienia: kupno nowej ciepłej kirgiskiej czapki! Ale miejscowi wyraźnie byli do tego przyzwyczajeni i specjalnie odzieży do warunków nie dostosowywali (choć oczywiście zjawiskom wywołanym przez niepogodę okazywali uwagę – np. soplom z fontanny na wierzbie w parku). W taką pogodę nie mogło być mowy o wyprawie do Inylczek. Trzeba było czekać, na szczęście tylko do następnego dnia, kiedy pogoda nagle się uspokoiła. Wykorzystałem ten czas m.in. na zwiedzanie atrakcji Karakolu, na które nie mieliśmy wcześniej czasu.
W dungańskim meczecie, najstarszym w Kirgistanie, spotkałem chłopaka w moim wieku – sierotę, który sieje ziemniaki i wypasa zwierzęta, skończywszy tylko kilka klas podstawówki (dość dużo jednak, żeby wiedzieć, że stolicą Polski jest Warszawa – a gdyby zapytać polskich absolwentów uniwersytetów, jak nazywa się stolica Kirgistanu? No choćby Peru...). Żenić się nie chce, boi się, ale czego... bliżej sprecyzować nie mógł. (Może ten strach wywołują piosenki, jakie można usłyszeć tu w radiu, w stylu: „Ljubimyj mój czużoj, ja chociu stat twojoj raboj” – „Ukochany mój nieznajomy, chcę stać się twoją niewolnicą”. To faktycznie nie może dobrze wróżyć miłości...) Mając w pamięci zwyczaje kirgiskich młodzieńców z prowincji polegające na polowaniu na żony w mieście (których potem raczej nikt z rodziny nie odbija, szanując kirgiską tradycję), starałem się go przekonać, że miłości nie trzeba się bać, ale raczej o nią dbać... jednak chyba go nie przekonałem. Jego z kolei zdziwiło, że w Polsce można bać się spida... Widać chłopak sobie dorabia, jak wielu ludzi na odludziu w Kirgistanie, przez który przebiega jeden z większych szlaków narkotykowych. Po wyjściu z meczetu nasze buty były nieprzyjemnie zimne i mokre od śniegu.
Zwiedzilem tez klase przewodników górskich w karakolskim technikum. Nauczyciele Ainur i Walerij opowiedzieli mi m.in. o ważnym zwiazku tej klasy z Polska. Dyrektor szkoły chciał zamknąć ich klasę – bo za dużo kosztuje, a pieniędzy dostarcza tyle samo, co wszystkie inne. Napisali w tej sprawie prośbę o wsparcie do burmistrza Karakolu, a tu, jak się okazało, z pomocą przyszła gmina Raciechowice z Polski, która do urzędu w Karakolu przysłała pismo dotyczące chęci współpracy/pomocy przy rozwijaniu tutaj turystyki. I pomoc jest potrzebna, i kształcenie przewodników. W tym kraju, który, gdyby się o to postarał, mógłby żyć z turystyki kwalifikowanej dla zagranicznych turystów, nie ma górskiej służby ratunkowej! Przewodników oczywiście jest wielu, ale głównie samozwańczych, bez papierów, albo z papierami wydanymi przez biura turystyczne, z którymi współpracują. Bardzo niewiele jest klas takich jak ta, prowadzona przez Ainur i Walerija, jeśli w ogóle są! Na dodatek Ainur i Walerij nie każdemu dają certyfikat – na 21 uczniów w ubiegłym roku dostało go 5 czy 6 osób.
Nastepnego dnia rano
wyruszylismy do Inylczek. Na wszelki wypadek, mimo że pogoda była już bardzo dobra, pierwszą część drogi (do przełęczy) jechaliśmy w specjalnie zorganizowanej eskorcie drogowców. Oni przecierali drogę, było ich sporo na wypadek, gdyby trzeba było prowadzić jakąś akcję ratunkową... Na drodze do Inylczek spotyka się nie tylko bariery naturalne, ale i dodatkowe, stworzone przez człowieka: 4 szlabany, na których mogą, ale nie muszą, sprawdzić, czy przejeżdżający mają pozwolenie na pobyt w strefie przygranicznej. Ciekawe, że w czasach ZSRR ta strefa była w ogóle zamknięta dla turystyki (z wyjątkiem limitowanego alpinizmu). A co tam w czasach ZSRR chowano, widać szczególnie dobrze w Inylczek.
Po kolejnych seriach górskich serpentyn otwiera się widok na szeroką dolinę – tam rzeka wzdłuż, której prowadzi droga wpada do Sary-Dżaz. Dolina jest szarobura. Na pierwszy rzut oka – przemysłowa, ciężko przemysłowa. Na drugi rzut oka – wymarła, opuszczona, zrujnowana. Po 5 godzinach tylko gór, rzek, zamarzniętych wodospadów, śniegu i jaków, nie jest to najprzyjemniejszy widok, na jaki można trafić. Oprócz budowli przemysłowych – domy, bardzo wiele domów. I bloki (etażniki) – wiele etażników. Niektóre były zamieszkane, niektóre wciąż stoją, niektóre zburzono, niektórych nigdy nie dokończono. Teraz mieszkają w nich tylko ptaki, głównie wrończyki. I to jest Inylczek.
Trudno zorientować się, gdzie jeszcze ktoś żyje, a gdzie już dawno nikogo nie było. Wszystko zapuszczone, wybite szyby, wszędzie wala się azbest, metalowe części, kawałki betonu, kawałki szkła, owcze, krowie i końskie odchody, kosci. Użas. A wokół majestatyczne i niewzruszone góry. Wszystko to na granicy szczególnie mało dostępnego rezerwatu – zapowiednika Saryczat-Ertasz, utworzonego w 1995 roku. Poza rezerwatem, w Inylczek, prawie wszystko jest byłe. Byłe kino/dyskoteka w jeszcze bardziej byłym bombochraniliszczu (schronie przeciwbombowym), obok byłych koszar, wśród byłych domów, niedaleko od byłych bloków...
W latach 1980-tych centralna władza tworzyła tu kombinat wydobywczy (specjalizujący się przede wszystkim w cynie). Projekt przyciągnął na sam kres Imperium 7000 ludzi, a docelowo miało ich być 15000. Budowano nie tylko przemysł i domy, ale i szkoły, basen, centrum kultury, centrum handlowe, a nawet spore lotnisko, na które przywożono specjalistów z Rosji. Jednak kombinat znienacka przestał istnieć, po tym jak Imperium rozpadło się i nie było komu dalej go finansować. Dziś mieszka tam około 120 osób. Niewiele mieli możliwości na tym trudno dostępnym terenie poza wypasem zwierząt i kłusownictwem. A polowali nielegalnie na zwierzęta takie jak zagrożone wyginięciem śnieżne pantery (śnieżne barsy) czy górskie barany (archary).
I tak powstał projekt
Snow Leopard Enterprises, którego jednym z głównych inicjatorów była organizacja działająca na rzecz ochrony śnieżnych panter –
Snow Leopard Trust (SLT). Takie projekty mają również w Mongolii i jeszcze jednym, jeszcze bardziej niedostępnym, siole w Kirgistanie. W ramach projektu, w zamian za zobowiązanie do zaprzestania kłusownictwa, umożliwia się lokalnej społeczności produkcję rękodzieła, którą potem SLT sprzedaje w ogrodach zoologicznych w USA. Każdy taki produkt jest opatrzony informacją o projekcie i o tym, że kupując go wspieramy bezpośrednio ludzi w trudno dostępnych miejscach, żyjących w trudnych warunkach, a pośrednio – ochronę rzadkich zwierząt. Idea bardzo przypomina więc sprawiedliwy handel, fair trade.
Miałem okazję uczestniczyć w zebraniu osób uczestniczących w projekcie i niektóre z nich poznać z bliska. Omawiano wzornictwo, możliwości dalszej współpracy i pozyskiwania dalszych grantów, potrzeby. Miejscowymi nieformalnymi liderami są lekarze, małżeństwo, obecnie na emeryturze, wspólnie pracowali 33 lata w podobnych do Inylczek górskich miejscowościach: Kenesz (imię znaczy Rada) i Szailo (Wybory), pediatra i ginekolog. W ramach projektu kupiono maszyny do szycia, umożliwiono uczestnikom szkolenia z projektantami i artystami, również z zakresu ekoturystyki, prowadzone przez organizacje, które z powodzeniem działają w tym obszarze w Kirgistanie. Dzięki projektowi mają tam małą bibliotekę, szkołę i centrum kultury. I jakoś życie się toczy...
Co dalej? Dwie firmy (Tien-Shan Olovo i Sary-Jaz Mineral Company) eksploatują złoża cyny i innych minerałów, można nawet powiedzieć, że się rozkręcają. Na razie mają swoje osady pracownicze wysoko w górach, ale... jedna z nich planuje ekspansję. Rości sobie pretensje do całej osady Inylczek, którą rzekomo zakupiła razem z licencją na eksploatację złóż. Być może ludziom, którzy teraz z takim mozołem usiłują tam żyć i pracować, przyjdzie się wynosić. Być może wszystkie wysiłki na rzecz trwałego/zrównoważonego rozwoju spełzną na marne, bo przemysł ich wchłonie na drodze do kolejnego megalomańskiego projektu, tym razem srodze kapitalistycznego. A być może to tylko płonne obawy i nic takiego się nie stanie. Niestety, w Kirgistanie wszystko jest możliwe. Tu, jak zdążyliśmy przekonać się przez ostatnich 8 miesięcy, niewiele jest pewnego na dłużej niż kilka dni... Pozostaje tylko przytoczyć najbardziej uniwersalny w Inylczeku toast „Za Was, za Nas, za Sary-Dżaz”.
__________________
* Na wszelki wypadek: sprawiedliwy handel to partnerstwo, które dąży do większej równości w handlu międzynarodowym. Przyczynia się do trwałego/zrównoważonego rozwoju przez oferowanie lepszych warunków handlowych dla producentów i pracowników w krajach rozwijających się. Aby konkretne produkty zostały zakwalifikowane do udziału w programach tego typu, konieczne jest zapewnienie godziwych warunków zatrudnienia, ochrony środowiska oraz lokalnej kultury. Producentom, którzy spełnią wymagania sprawiedliwego handlu przysługują następujące korzyści: cena pokrywająca koszty oraz zapewniająca zysk, częściowa zapłata z góry, kontrakty pozwalające na długoterminowe planowanie produkcji zgodne z wymogami trwałego rozwoju, premia na inwestycje wspierające rozwój lokalny (np. szkoły).