Miedzy Ulan Ude i Ulan Bator kursuje autobus (ktory jedzie o polowe krocej niz pociag), ale przyjechalismy zbyt pozno, zeby kupic na niego bilety. Pozostalo nam indywidualne organizowanie sobie przejazdu, ktore okazalo sie ciezkawe i groteskowe, ale ktore na dobre nam wyszlo. Ciezkawe i groteskowe, poniewaz np. samochod, ktory mial nas przewiezc tylko przez granice zlapal stojac w kolejce gume. Ale na dobre nam wyszlo, bo zmienilismy trase i zamiast od razu do stolicy, pojechalismy do jednego z trzech najwazniejszych klasztorow w Mongolii. Nie od razu jednak zapamietalismy jego nazwe, nie mowiac juz o poprawnym jej wymowieniu: Amarbayasgalant Khiid. Inne nazwy w Mongolii sa niestety podobne.
Nazwa kiepska, ale miejsce przepiekne. Probujac oddac piekno Mongolii slowami i na zdjeciach jestesmy bezradni. Klasztor jest juz jednak mocno zaniedbany i opustoszaly (podobno kiedys urzedowalo w nim 1000 mnichow, a zostalo ich ok. 30). Mozna nawet powiedziec, ze klasztor jest obsrany - nie przez ludzi na szczescie, a przez ptaki: kawki, wronczyki i golebie, ale kawki przede wszystkim. Klimat troche jak z Hiczkoka - z niektorych miejsc ptaki nas doslownie przepedzaly. Nas i psy, ktore sie z nami wloczyly i ktore w obliczu tego zagrozenia kulily sie u naszych nog.
Mlodzi chlopcy sa wszedzie rownie niesforni - nawet ci zapisani do klasztoru (moze z biedy, a moze dla prestizu), podczas ceremonii bawia sie, strzelaja do siebie "z kija", sa rozbrykani. W sumie jest to sympatyczne - normalne. Najbardziej zdziwilo nas jednak, gdy idacy przed nami chlopak w czerwonych szatach skrocil sobie droge moze o 2 metry depczac bujna trawe i zyjace w niej niezliczone stworzenia, zamiast isc wybetonowana sciezka. A czlowiek wyobraza sobie, ze buddysta zamiata przed soba droge miotelka, zeby nikogo nie skrzywdzic.
Pierwsza noc spedzilismy w stepie w namiocie, bo nie zdazylismy zlapac stopa do klasztoru. Droga jest malo uczeszczana i jesli juz ktos nia jedzie, to raczej bardzo zapakowanym samochodem.
Druga noc spedzilismy w okolicy klasztoru. Rozbilismy namiot przy pieknej pogodzie - troche "na odczep sie", bo podloze bylo bardzo twarde. A wieczorem zerwal sie taki wiatr, ze ledwo udalo nam od srodka sie utrzymac namiot na miejscu. Gdy wiatr ucichl, juz w strugach deszczu, trzeba bylo go poprawic, zeby jakos przetrwac te noc.
Mongolia to kraj dla twardzieli - komary i muchy sa niezliczone i bardzo krwiozercze. Mozna uwierzyc w to, co czyta sie w pamietnikach Sybirakow - ze insekty (gzy, muchy, komary) moga zameczyc na smierc oslabionego konia (Polaka tez - dobrze, ze my nie bylismy oslabieni). Srodki, ktorych uzywamy, a ktore nas podduszaja, na mongolskich komarach nie robia wrazenia.