Lekcje rosyjskiegoNa rosyjskim omawialiśmy skazkę nt. orła przedniego (беркут). Gość trafia do aułu w południowym Kazachstanie i przy herbacie rozmawia w jurcie ze starym myśliwym. W jurcie, przy tym samym stole, siedzi również беркут. (Tu do dziś popularne jest nie tylko polowanie z sokołami, ale również z orłami!) Myśliwy opowiada o epidemii dżumy, jeszcze za czasów cara. Trafił wówczas z wiadomością do wsi, którą w ramach zwalczania epidemii carskie wojsko postanowiło „leczyć kulami” – otoczyć i strzelać do wszystkich, którzy próbowali się z niej wydostać lub do niej przedostać. Gdy większość ludzi pomarła już z powodu dżumy, głodu lub wycieńczenia, gdy zjedzono już wszystkie konie, psy i inne zwierzęta, pozostałe przy życiu 10 osób zaczęło łakomie spoglądać na orła owego myśliwego. Wtedy myśliwy wypuścił go, żeby orzeł odleciał na wolność. Ale orzeł wrócił i przyniósł zająca. I tak przynosił im jedzenie do końca oblężenia wsi przez carskie wojsko. A gdy myśliwy opowiadał tę historię, stary orzeł mrużył oczy, jakby też przypominał sobie dawne dzieje...
Dowiedzieliśmy się również, że konie tutaj je się raczej tylko z powodu specjalnych okoliczności, jak ślub czy stypa. Tymczasem np. w Rosji nie je się ich w ogóle, nie z powodu przyjaźni między koniem i człowiekiem, ale dlatego, że tam konina uchodzi za mięso niedobre. I jeszcze się dowiedzieliśmy, że prawie nie ma tu lumpeksów, bo Kirgizi okazali się zbyt dumni, żeby się w nich zaopatrywać. Po prostu nikt nie chciał kupować używanej odzieży z Zachodu.
CodziennośćPewnego dnia, tuż obok naszego bloku (przy postoju taksówek i marszrutek) odkryliśmy skup butelek i słoików. Choć formalnie nie ma tu zwrotnych opakowań, to nieformalnie, na niewielką skalę, prowadzony jest recykling. Skup to po prostu kawałek gołej ziemi, na której stoją butelki i pilnujący ich chłopiec. Czasem na kilku butelkach pojawiają się kartki z cenami. A chłopiec czasami nie stoi lecz siedzi, a nawet leży. Za duży słoik po dżemie chciał nam dać 3 somy. Ale 1,5-litrowych butelek plastikowych nie wziął. Zastanawiamy się, czy chłopiec chodzi do szkoły. Prawdopodobnie jednak nie...
Trwają zbiory żołędzi – w Dębowym Parku i wzdłuż Erkindiku zwłaszcza – widziałem dziś wołgę kombi (takie samochody często przyjeżdżają z prowincji, w mieście to już rzadkość), przy której kilka osób (być może rodzina) zbierała żołędzie do ogromnych worków. Dwa worki leżały już na dachu, kilka następnych pewnie w bagażniku. Po co zbierają? Innego dnia przy Dębowym Parku znów stała wielka wołga, do której znoszono żołędzie. Wysiadł z niej facet z wagą, na której ważył worki przyniesione przez bardzo biednie wyglądające kobiety – zbieraczki żołędzi!
Ania zadzwoniła, żebym przyszedł pomóc we wstawianiu szyb. Przyniósł je jeden z uczniów – Bolesław – ale niestety wcześniej jego brat – Arti – źle zmierzył ramę i szyby były zbyt duże. Uparty Bolesław postanowił je jednak zmieścić i jedną potłukł. Nijak nie mógł przyjąć do wiadomości, że szyby trzeba przyciąć i że można to zrobić kiedy indziej... Poza tym, szyby miały być przyklejone silikonem... Kiepska robota, ale tu taką kiepską robotę widać w wielu miejscach... Inne okna w Ani gabinetach też są niewiele lepsze. No a poza tym Bolesław jest chyba w takim wieku, że trudno mu cokolwiek wytłumaczyć. Następnego dnia Bolesław już kulał – okazało się, że spadł na imprezie z motocykla. Zaprawdę... taki wiek.
Wspominki29 września zadzwoniła kobieta w sprawie czapek, które 3 tygodnie temu zamówiliśmy na wystawie rzemiosła artystycznego. Są gotowe, możemy je odebrać nie, jak chcieliśmy, w pracowni kobiety, która je szyje w Kara-Bałta, ale w Biszkeku, niedaleko od centrum. Szukaliśmy tego adresu bardzo długo. W końcu zadzwoniliśmy, a kobieta po nas wyszła. Okazało się, że w rodzinie umarła babcia – chyba babcia naszej znajomej – i zorganizowano wspominki. Znajoma kilkakrotnie nas za tę sytuację, zupełnie nie wiedzieć czemu, przepraszała. Weszliśmy do małego domku, do pokoju pełnego dywanów, z niziutkim stolikiem, przy którym nas posadzono (choć był to dom, czuliśmy się jak w jurcie). Stolik uginał się od ogromnej ilości jedzenia, które goście jedli już wczoraj, cały dzień dzisiaj, i które zostało jeszcze na jutro. Bardzo liczna rodzina – babuszka miała siedmioro dzieci, wiele z nich ma już własne dzieci, mnóstwo znajomych i krewnych... Kobieta, która robi czapki jest córką zmarłej babuszki. A ta, z którą dotychczas się kontaktowaliśmy może być albo wnuczką babuszki, albo jeszcze kimś innym... Po wybraniu czapki (na razie tylko dla mnie, bo dla Ani wszystkie, które oglądaliśmy okazały się za duże) i zapłaceniu chcieliśmy już się zbierać... i postawiono przed nami talerze i sztućce, nalano herbatę i zaproszono do stołu. I tak uczestniczyliśmy we wspominkach. Niemalże wchodząc do tego domu z ulicy! Głównie rozmowę prowadziła z nami inna córka zmarłej babuszki – Swietłana. Poznaliśmy jednak również kilkoro innych członków rodziny. Swietłana zrobiła na nas bardzo, bardzo dobre wrażenie. O wszystkim opowiadała bardzo spokojnie, ale jednocześnie niezwykle przekonująco. Np. o jabłkach z Kirgistanu mówiła tak, że dosłownie czuliśmy ich zapach. Mówiła o tym, że są naturalne, dużo lepsze od tych, które na co dzień może kupić w Moskwie. Bo tam właśnie mieszka! I jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że ta owinięta chustką kobieta w jurto-podobnym pokoju pracuje w Moskwa jako menedżerka w dużej rosyjskiej firmie! Opowiadała nam o rodzinie, w tym o siostrze, która robi czapki i która 5.10 leci do Czech (choć sama siostra mówiła cały czas, że do Czechosłowacji i raczej nie zrobiło na niej wrażenia nasze wyjaśnienie, że Czechosłowacja już się podzieliła), o życiu, o tym, jak zachowywać się i jak się ubrać, gdy pójdziemy do meczetu. W międzyczasie dostaliśmy gorący ryż z warzywami i mięsem, a potem jeszcze miski gorącego, tłustego (i niestety cuchnącego) baraniego bulionu. Gdy wychodziliśmy, na drogę dostaliśmy jeszcze reklamówkę pełną smakołyków z wspominków. W drodze powrotnej spotkaliśmy trzy malutkie, szare kociątka, mięciutkie i bardzo przymilne.
Park Narodowy Ala-Archa (30.09.2007)Kolejny dzień aktywnego oddycha (czyli aktywnego wypoczynku). Tym razem postanowiliśmy przyjrzeć się jednej z największych atrakcji okolic Biszkeku – Parkowi Narodowemu Ala-Archa (ok. 30 km na południe od miasta). To góry, dolina rzeki Ala-Archa, która następnie płynie przez Biszkek. Znaleźliśmy „dworzec” autobusowy (marszrutkowy) przy głównym rynku warzywnym – niektóre marszrutki wyglądają tak, że warto byłoby nimi pojechać choćby dla samej przejażdżki! Nasza (nr 365) jeździ co pół godziny i jest bardzo popularna. Pasażerowie rzucili się i natychmiast pozajmowali wszystkie miejsca, których zresztą nie było zbyt wiele. Miejsc siedzących było 13, można sobie wyobrazić dodatkowo 5 stojących. A jednak jechaliśmy tą marszrutką w porywach w ok. 40 osób, co nawet wśród miejscowych wywoływało pomruki niezadowolenia. Stojąc nie widać krajobrazów za oknem, stąd można taką podróż porównać do przenoszenia się w przestrzeni w szczelnie zamkniętej kapsule – wsiadasz, zasypiasz i budzisz się u celu...
Zgodnie z oczekiwaniami dojechaliśmy do bram Parku Narodowego, jednak od bramy do miejsca określanego jako alplager – czyli obóz górski lub alpinistyczny – jest jeszcze ok. 12 km. Wyobrażałem sobie, że będzie to górska dróżka, a ewentualnie szutrowa droga. Okazało się jednak, że jest to normalny asfalt. Zanim jednak zdążyliśmy spokojnie się rozejrzeć podszedł do nas chłopak z pytaniem, jak dalej jechać. Choć wiedzieliśmy niewiele, to ciut więcej od niego. Kupiliśmy bilety (po 30 somów) i nowy przyjaciel zabrał nas do swojego samochodu. „Ja Iraniec”, zaczął. Potem okazało się również, że jest muzykiem, multiinstrumentalistą. Wjeżdżając do Parku Narodowego mieliśmy zresztą okazję słuchać bardzo głośno irańskiej muzyki i wdychać dym z papierosa naszego Irańczyka. Największy problem mieliśmy jednak z dogadaniem się, co do tego, z jakiego kraju jesteśmy my. Irańczyk cały czas myślał, że z Holandii i dopiero sporo później, już w górach udało się ustalić, że my jesteśmy z Lechistanu!
Przyjaźń lechistańsko-irańska pełna była zresztą podobnych niedomówień. Gdy dotarliśmy do alplageru, spakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej piechotą Irańczyk nagle zniknął. I zgubiliśmy się na przynajmniej 20 minut, w czasie których my zdążyliśmy zorientować się, że są tam możliwości noclegu (a ceny noclegów zróżnicowane – tzn. albo 100 somów ~ 7,5 zł, albo 50 USD ~ 130 zł – w stojących obok siebie budynkach). Potem Irańczyk postanowił pójść w góry i po krótkich namowach, którymi nas wcale nie przekonał, poszedł. W sumie znienacka. Ponieważ jednak miał sportowe buty na płaskiej podeszwie, dość szybko pośliznął się i upadł na plecy do strumienia. Udawaliśmy, że tego nie widzimy, żeby nie było mu przykro. Przez chwilę zastanawiał się jeszcze, ale poszedł wspinać się dalej... po śniegu. Wcześniej tłumaczył nam zresztą, że dawniej był alpinistą, ale teraz urósł mu brzuch i już raczej rzadko chodzi w góry... Jak łatwo się domyśleć, daleko nie zaszedł. Spotkaliśmy się znowu i znowu, podobnie nieoczekiwanie, rozstaliśmy. Niemniej jednak, jesteśmy mu bardzo wdzięczni za tę przyjaźń i za te 12 km wspólnie przejechanych jego samochodem.
Góry zrobiły na nas bardzo duże wrażenie. Mają po 3-4 tys. m n.p.m. i nawet na koniec tak upalnego lata są pokryte śniegiem i lodem. Miejscami widzieliśmy na nich zresztą niewielkie lodowce. Widzieliśmy też dwa sokoły wędrowne. Przyglądaliśmy się zabawom Kirgizów w górach – głównie gra w piłkę na fragmencie asfaltowej drogi powyżej alplageru oraz pikniki. Sporo było też widać obcokrajowców. Generalnie towarzystwo bardzo mieszane – niektórzy przebrani za alpinistów, inni przebrani, jakby właśnie szli na imprezę (np. w szpilkach lub w garniturze).
O 16:00 u bram Parku miała na nas czekać marszrutka. Mieliśmy za mało czasu, żeby te 12 km przejść piechotą, próbowaliśmy się z kimś dogadać, żeby nas podwiózł, ale nie było chętnych. Zastanawialiśmy się nad wypożyczeniem koni (200 somów za godzinę) (każde z nas siedziało już na koniu 2-3 razy w życiu), ale uznaliśmy, że to zbyt niebezpieczne jechać konno po asfalcie, gdyby np. koń miał się spłoszyć od przejeżdżającego samochodu lub autokaru. A zatem poszliśmy próbując auto-stopu. I to z mizernymi wynikami. Jedyny kierowca, który się zatrzymał, przekomarzał się z nami w dość nieprzyjemny sposób nt. tego, ile mielibyśmy zapłacić... Nie chodzi o cenę, bo nie mieliśmy nic przeciwko płaceniu nawet znacznie większych pieniędzy niż oczekiwał, ale o formę, która wydała nam się bardzo pretensjonalna. U bram Parku byliśmy pół godziny przed czasem – czekała tam akurat inna marszrutka. Wytłumaczyliśmy, że się umówiliśmy i do 16 musimy czekać. Kierowca zaproponował, że on również poczeka do 16 – jeśli tamten nie przyjedzie, pojedziemy z nim. Tym bardziej, że podobnie się z kimś umówił (wydaje nam się, że mogli to być ludzie, których zgarnął ten sam kierowca, który dowiózł nas do bram Parku; tamci pojechali z nim do Biszkeku, my nie chcieliśmy). Nasz umówiony kierowca przyjechał, co do minuty. Przejechaliśmy może kilometr i zatrzymaliśmy się przy swego rodzaju krańcówce (przystanku końcowym) – było tam nawet swego rodzaju pomieszczenie socjalne ze swego rodzaju łazienką (zdjęcia). Kierowca zatrzymał samochód i wysiadając powiedział: „Gdy przyjdzie czas, pojedziemy”. Czas przyszedł mniej więcej po 30 minutach.
Praca kierowcy marszrutki robi wrażenie – jazda w tych przerażających warunkach, pilnowanie, by pasażerowie przesuwali się do tyłu pojazdu i jednoczesne przeliczanie pieniędzy i wydawanie reszty. Kierowcy naszych autobusów nie powinni narzekać.