Geoblog.pl    AniaKuba    Podróże    Kirgistan (i okolice)    Wschodnia strona Issyk-Kul
Zwiń mapę
2007
20
lis

Wschodnia strona Issyk-Kul

 
Kirgistan
Kirgistan, Karakol
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 827 km
 
15.11 Droga do Karakol
Na dworzec pojechaliśmy taksówką, której kierowca opowiedział nam, jak to Polacy w 1612 dwa razy „zarzygali Maskwu” – być może to najbardziej znana historia związana z Polską w całym byłym ZSRR... spotykamy się z nią od czasu do czasu, a w kinie możemy nawet obejrzeć film „1612”. Ciekawe, jak ten wielki kraj potrafi zrobić z siebie ofiarę, pokazać jaki był pokrzywdzony, być może po to, by usprawiedliwić swoje późniejsze działania wobec Polski. Kierowca mówił też o tym, jaka to z naszej strony niewdzięczność wobec bratniego narodu, i jako dowód na to, że Rosjanie byli wobec nas tacy dobrzy nawiązał do wyzwolenia od hitlerowców.
Na dworcu dwaj chłopcy – pucybuci – czyścili buty pasażerom czekającym na marszrutki.

Do Karakol pojechaliśmy dużym autobusem uznając, że będzie to bezpieczniejsze. Jedzie się wolniej, więc bezpieczniej; a na dodatek wydaje się nam, że prędzej z ewentualnego wypadku cało wyjedzie duży autobus, niż wysłużona marszrutka.
Widoczność w czasie podróży była kiepska, najpierw mżyło i była mgła, a od wjechania w góry zaczął się śnieg. Potem na dodatek zapadł zmrok. Chyba najbardziej uciążliwe były te godziny, w czasie których byliśmy zmuszeni do oglądania kirgiskiego kabaretu. Już lepiej znieśliśmy trzy filmy z Sylwestrem Stallone. Podróż trwała 8 godzin, a na miejscu przywitało nas zimno, mnóstwo śniegu i podświetlana tabliczka informująca o stanie drogi: podświetlone były hasła „śnieg” i „gołoledź”.

Poczekaliśmy na dworcu na Elwirę, dziewczynę, którą Dawid spotkał w czasie poprzedniej wizyty w Karakol. Elwira studiuje anglistykę i przyjęła nas do siebie, przy okazji mając chyba nadzieję na poćwiczenie angielskiego. Była jednak akurat w połowie imprezy z okazji urodzenia dziecka przez jedną z jej koleżanek z roku. Wspólnie ze znajomymi odprowadziła nas do mieszkania, wypiliśmy herbatę, porozmawialiśmy, po czym wrócili na imprezę, a my poszliśmy spać. Wśród znajomych spotkałem swojego imiennika – jednak jego „Kuba” jest zdrobnieniem od Kubaniczbek.


16.11 San-Tasz
Pospacerowaliśmy po Karakol – po śniegu i lekkim mrozie. Na głównym placu remontowano akurat pomnik – wycięto mu w plecach dziurę, przez którą do środka wlewano beton. Może, żeby pomnik był bardziej stabilny? Na skwerku pod pomnikiem zrobiliśmy sobie zdjęcie takie, jak zamawiają prawdziwi Kirgizi – u fotografa z aparatem cyfrowym, który rozstawia różne atrakcyjne przedmioty i robi klientom z nimi zdjęcia. Zwykle są to np. plastikowe samochodziki lub samolociki dla dzieci, duże pluszowe zabawki, wieńce sztucznych kwiatów, a czasem nawet żywe zwierzęta. Okazało się, że fotograf, którego zagadnęliśmy jest Ukraińcem i oczywiście potraktował nas jak rodaków. Odwiedziliśmy najstarszy chram w Kirgistanie, tak przynajmniej opisywany – rekonstrukcję stojącej w tym samym miejscu od 110 lat cerkwi – w rzeczywistości pochodzącą sprzed kilkunastu lat.

Autobus do San-Tasz miał odjechać o 11:30. Po godzinie czekania zniecierpliwiony współoczekiwacz orzekł, że autobus nie przyjedzie (możliwe, że z powodu śniegu) i zaproponował jechanie z nim na bazar, skąd do San-Tasz można jechać marszrutką. I pojechaliśmy. Na bazarze nasz znajomy szybko znalazł marszrutkę, której jeszcze sporo brakowało do zapełnienia się. Tuż obok niej zadowoleni znaleźliśmy bar, a w nim łagman za 40 somów. Kobieta najpierw ręką nałożyła kluski z miski stojącej na ladzie, a potem zalała je gorącym sosem spod lady.

San-Tasz to miejsce tuż przy granicy z Kazachstanem, w którym jest wielkie pole petroglifów, balbali, a także ogromny kopiec z kamieni, usypany rzekomo przez żołnierzy Tamerlana (Timura) – każdy idący na wojnę z Mongołami przynosił tam kamień – każdy żywy, który powrócił zabierał kamień – dzięki czemu Tamerlan wiedział, jakie odniósł straty. Wydawało nam się, że może to być miejsce jakiego szukamy – mityczne. W rzeczy samej, pozostało mityczne.

Najpierw trafiliśmy na zezowatego dziadka sklepowego, który skierował nas do siedziby lokalnej władzy. Tam przyjął nas sam naczelnik, siedzący pod ogromnym portretem Lenina i mniejszym – Bakijewa. Wspólnie z współpracownikami objaśnił nam, że do miejsca, którego szukaliśmy pozostało 30 km, a także że ze względu na śnieg można tam dotrzeć tylko terenowym samochodem. Rozpoczęły się poszukiwania terenowego samochodu wśród mieszkańców wioski – prowadził je na zlecenie naczelnika jego podwładny Jernes (którego dla ułatwienia nazywaliśmy Ernestem). Niestety jedyny kierowca jedynej Łady Nivy był poza domem, podobnie jak jego samochód. Chcieliśmy przeczekać tam noc i rano ruszyć w dalszą drogę. W wiosce, do której trafiliśmy nie ma jednak hotelu, a pomimo przyjaznych deklaracji ze strony niektórych mijających nas osób, noclegu nikt nam nie zaoferował. Każdy chciał pomóc, ale nie pomagał. A życie płynęło tam bardzo sennie – ludzie po prostu spacerowali główną ulicą – zresztą i my ten zwyczaj przejęliśmy i tak też sobie spacerowaliśmy przyglądając się górom.

Pojawili się również podpici faceci, jak wszyscy, bardzo nami zainteresowani. Jeden, szczególnie pijany, dla usprawiedliwienia zadawania pytań, uchylił kożuch i pokazał milicyjny mundur. Inny niezmordowanie próbował nam zaoferować podwiezienie przez jeszcze innego. I choć wszystko było bardzo przyjazne, to mieliśmy już tych pustych rozmów serdecznie dość. Dlatego, gdy zagadnął nas kolejny facet w podobnym wieku (tzn. ok. 30), od razu zaczęliśmy go spławiać. On jednak od razu przytomnie zauważył, że nie jest pijany, i że z nim musimy porozmawiać. To, co powiedział zaskoczyło nas jednak bardziej niż wszelkie poprzednie rozmowy. Być może bardziej niż cokolwiek dotychczas w Kirgistanie. Ostrzegał nas. Powiedział, że to złe miejsce. Że dzieją się tu złe rzeczy. Żebyśmy uważali. Żebyśmy najlepiej wyjechali jak najszybciej. Powiedział, że sam jest tam obcy i trudno mu żyć wśród tych ludzi. Że nie jest to miejsce podobne do innych w Kirgistanie. Konkretnie miał na myśli właśnie to, że z braku innego zajęcia wiele osób, zwłaszcza młodych, nadużywa alkoholu, i wynikają z tego różne problemy, w tym potencjalnie niebezpieczne dla nas.

W międzyczasie pojawiła się jeszcze marszrutka, która mogła nas stamtąd wywieźć. Na pytanie, czy jedzie do Karakol, kierowca i pasażerowie odpowiedzieli w sposób, który nam wydawał się, jakby mówili „cip, cip, cip”. W rzeczywistości mówili jeden przez drugiego „Tjup, Tjup, Tjup” – nazwę większej wioski w okolicy. Jeden, znów szczególnie podpity, i szczególnie nachalny, wyszedł akurat wysikać się komuś pod płotem i to właśnie on najbardziej gorączkowo namawiał nas do zabrania się tą marszrutką. Stał tam i próbował nas przekonać, aż jakaś kobieta wysiadła i wciągnęła go do środka za kożuch. W odjeżdżającym samochodzie pukał w okno i gestami nakłaniał nas do wsiadania.

Ze złego miejsca wywiózł nas nieco później kierowca Wołgi, który wracał akurat z Kazachstanu. Nie mogąc znaleźć noclegu, widząc niewielkie szanse na dotarcie do petroglifów i odnalezienie ich pod śniegiem, a wreszcie trochę zniechęceni przez życzliwego nieznajomego, postanowiliśmy odpuścić sobie San-Tasz, przynajmniej tym razem. Kierowca Wołgi zabrał nas do Tjup, po drodze rozprawiając oczywiście o zarzyganiu Maskwy i uwolnieniu Polski przez Rosjan spod hitlerowskiej niewoli. Tym razem nie przysłuchiwaliśmy się temu bezczynnie, ale przystąpiliśmy do ofensywy omawiając sprawę Powstania Warszawskiego, jako przykład na hipokryzję Sowietów. Kierowca miał 26 lat, a wyglądał co najmniej na 10 więcej – to ciekawe, biorąc pod uwagę, że jeszcze poprzedniego dnia zastanawialiśmy się nad tym, że azjatyccy Kirgizi zwykle wyglądają młodziej niż na swój prawdziwy wiek. Gdy wracaliśmy, owce, krowy i konie wracały właśnie z pastwisk, jak zwykle beztrosko zachodząc drogę samochodowi.

A nocleg znaleźliśmy u „cioci Ludy” (Ludmiły), kobiety, na którą trafiliśmy, ponieważ w hotelu, do którego nas zawiózł ów kierowca zażądano od nas 56 USD od osoby. Ciocia Luda ma umowę z hotelem, na mocy której odsyłają jej biedniejszych gości – ona zadowala się 10 USD od osoby i jest u niej bardzo przyjemnie. Ciocia Luda ma 68 lat, a wygląda na zdecydowanie mniej niż 60 i pochodzi z Uzbekistanu. Mieszkała również w Kazachstanie, ale na emeryturę przeniosła się nad Issyk-Kul i bardzo jej tam dobrze. Jedna jej córka mieszka w Kazachstanie (na północy), a druga wędruje z mężem wojskowym po byłym ZSRR – obecnie mieszkają na Sachalinie. Ciocia Luda zajmuje się niepełnosprawną starszą sąsiadką, która jak tylko dostanie pieniądze, zamawia za nie przez telefon samogon i upija się – taka jedna tylko przyjemność jej w życiu została.

U cioci Ludy mieliśmy nawet telewizję. Widzieliśmy w niej m.in. reklamę społeczną nakłaniającą Kirgizów do bezpieczniejszej jazdy oraz reklamy/przerywniki przedstawiające Kirgistan jako potęgę przemysłową (przemysłu wydobywczego). W reklamówkach tego typu często występuje Bakijew, którego można zobaczyć również na plakatach i billboardach na ulicach miast i wiosek (bez podpisów, najwyżej z flagą lub widokiem w tle). Są również reklamy/przerywniki pokazujące piękno przyrody. Podobno jednak Kirgizi wolą telewizję rosyjską, bo w kirgiskiej nie ma co oglądać.


17.11 Dżeti-Oguz
Drugą najważniejszą naszym zdaniem atrakcją okolic Karakol jest dolina Dżeti-Oguz – znana z charakterystycznych czerwonych formacji skalnych, z których najważniejsze to tzw. Rozbite Serce i Siedem Byków. Na końcu drogi w dolinie znajduje się sanatorium, swego czasu znane i cenione w całym ZSRR – podobno odpoczywał tu po lotach kosmicznych Gagarin, tutaj zorganizowano też pierwsze spotkanie Jelcyna z Akajewem jako niezależnym prezydentem.

Odjeżdżaliśmy z bazaru, na którym skorzystałem z ubikacji – komórka na podwórzu, a w niej dwa stanowiska do kucania, przedzielone niewielką ścianką, naprzeciwko których wisiała rynna do sikania, wszystko, przeżarte czasem i zużyciem, w sumie zajmowało może 3 m2. A przed taką ubikacją umywalka na podwórzu – na moją prośbę przyniesiono nawet wodę i wlano ją do wiaderka przymocowanego nad umywalką, z którego ściekała cieniutkim strumieniem po wbitym w dno wiaderka kawałku zardzewiałego metalu.

Bez problemu dojechaliśmy do wsi Dżeti-Oguz, gdzie od razu pojawił się kierowca chętny zawieźć nas do sanatorium. Odmówiliśmy mając ochotę tym razem się przejść. W przewodniku napisano zresztą, że do sanatorium mieliśmy stamtąd 6 km, szybko jednak powiedziano nam, że jest ich przynajmniej 11.
Pomnik poległych w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej jak tu nazywają II wojnę światową przedstawia ludzi z, jak nam się wydawało, pustymi ze smutku oczami. Jednak po dłuższym zastanowieniu doszliśmy do wniosku, że te oczy po prostu mają być skośne, a puste chyba tylko przy okazji.

Dzieci wracające ze szkoły mijały nas wesoło pokrzykując: „Hello! Bye bye! Paka!”. Rosyjski to dla nich też język obcy i nie byliśmy w stanie z nimi więcej porozmawiać.
Spotkaliśmy emerytowanego inżyniera, który swego czasu był w Czechosłowacji. Podobnie jak większość osób, z którymi rozmawiamy o tym kraju, też zdziwił się, że to już dwa państwa. Ciekawe, bo jednocześnie ludzie tutaj wiedzą dość dużo o Polsce – np. o tym, że były wybory i o tym, że panujący poprzednio bracia są bardzo złymi politykami.

Spacer był bardzo przyjemny, z jak zwykle pięknymi widokami. Urozmaiciliśmy go sobie krótką przejażdżką na koniu przyprowadzonym przez trzech chłopców – pastuszków. Nie chcieliśmy korzystać z bata, ale konia pogonić chyba inaczej by się nie dało. Próbowałem usilnie zmusić go do szybszego tempa, ale koń stąpał spokojnie tak jak chciał. Ania nawet nie próbowała. Ale gdy już oddaliśmy im konia, a oni (we trójkę) na niego wsiedli, to odjechali co najmniej kłusując...

Sanatorium zgodnie z opisem z przewodnika miało się rozpadać, ale okazało się być w całkiem niezłej formie. Szereg budynków (korpusów) rozrzuconych jest po parku poprzecinanym równo obsadzonymi alejami. O tej porze roku sanatorium było jednak puste, a właściwie przejęte przez osiołki skubiące krzaczki i wystające znad śniegu źdźbła traw. W parku stało również sporo pomników, w tym pomnik Lenina oraz pomniki żurawi. Prawie z każdego miejsca w sanatorium widać również Siedem Byków (po kirgisku Dżeti-Oguz), formację skalną, której to miejsce zawdzięcza nazwę. Tak naprawdę, na skutek erozji, teraz byków jest już więcej (my naliczyliśmy co najmniej dziewięć), a poza tym to niekoniecznie przypominają byki.


18.11 Ak-Suu i Przewalsk
Ciocia Luda wygląda znacznie młodziej niż wskazywałby na to jej wiek, być może z powodu cotygodniowych kąpieli w sanatorium Ak-Suu (po kirgisku biala woda) – jeździ do niego marszrutką spod domu, myje wannę po „brudnych Kirgizach” i kąpie się w specjalnej mineralnej wodzie za 10 somów (80 groszy). Podobno tę wodę można nawet pić, co też dobrze wpływa na zdrowie. I my postanowiliśmy zobaczyć, jak to wygląda i wybraliśmy się do Ak-Suu.

To sanatorium faktycznie wygląda rozpaczliwie – rozpadające się puste budynki, drewniane ubikacje na zewnątrz, rury, z których dawno już odpadła izolacja, kłódki na pozamykanych drzwiach, wszystko szarobure. Jednak jego otoczenie jest szczególnie piękne – po obu stronach wąskiej doliny rzeki Ak-Suu ciągnie się świerkowy las (a las to w Kirgistanie rzadki widok). Na dole dolina jest chyba zawsze zacieniona i mocno zaśnieżona – tymczasem na górze, gdzie dociera dużo słońca, ziemia jest sucha i brązowa, rosną tam tylko niewielkie krzaczki i w ogóle nie ma śniegu. Pospacerowaliśmy, dowiedzieliśmy się również, że wody lepiej nie pić, choć oczywiście mogliśmy się w niej wykąpać. I widać było ludzi z ręcznikami na głowach, którzy najwyraźniej z kąpieli skorzystali.

Po obiedzie w Karakol, pojechaliśmy jeszcze nad jezioro – na jedyną w okolicy plażę przy daczach. Pojechaliśmy tam sowieckim autobusem, takim jakie najbardziej nam się podobają. Po drodze zobaczyliśmy przystań z rdzewiejącymi statkami i rozpadającym się płotem, rozpadające się zakłady przemysłowe (być może przetwórstwa ryb) i obdrapane pomniki i dworzec w Przewalsku. Główną atrakcją Przewalska jest muzeum i grobowiec Przewalskiego, w parku na skarpie. Po muzeum oprowadzała nas kobieta, która wyglądała na towarzyszkę lat młodzieńczych Przewalskiego – mogła spokojnie mieć 150, a może nawet 200 lat. Ale wciąż opowiadała z przejęciem i w najdrobniejszych szczegółach o wyglądzie i dokonaniach wielkiego bohatera (miał prawie 2 metry wzrostu!). Biedna babuszka prowadzi w muzeum również buchalterię – gdy nas oprowadzała, co jakiś czas ktoś z pracowników wchodził i krzyczał do niej, że zostawia lub zabiera jakieś pieniądze. A ona pytała nas, czy to psy szczekają, co to za hałas... Ale jakoś to wszystko działa. Spotkaliśmy się również oko w oko z konikiem Przewalskiego. I ze zdjęciami budynków akademii junkierskiej, w której wykładał w Warszawie. A potem poszliśmy zobaczyć jego grób i pomnik, w miejscu, które wybrał sobie jeszcze za życia. Faktycznie piękny widok się stamtąd roztacza.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że za komuny było tu lepiej. To co w wielu miejscach poza stolicą widać teraz, to rozpadające się resztki pozostałe z czasów ZSRR. Zresztą ludzie na prowincji w większości wzdychają za tamtymi czasami, przynajmniej ci, z którymi rozmawialiśmy.


19.11 Powrót
Powrót po południowej stronie jeziora jest bardziej spektakularny niż podróż po stronie północnej. Przede wszystkim dlatego, że mniejsza jest tu odległość między górami i wodą. Chwilami jedzie się wręcz nad samym jeziorem, a jednocześnie tuż u stóp gór. Miejscami widać piaszczyste plaże. Miejscami koszmarne, szpecące otoczenie kurorty z betonowymi jurtami. Miejscami wielkie sanatoria, niektóre sowieckie, inne współczesne, niektóre niedokończone, a już chyba rozpadające się. Przez kilka kilometrów ciągną się płaskie jak stół skały, z zerwaną krawędzią od strony jeziora. Jezioro ma ponad 170 kilometrów długości i 70 szerokości. Z mapy wynika, że w niektórych miejscach kilkadziesiąt metrów od brzegu ma prawie 500 metrów głębokości. Najgłębsze miejsca mają ok. 700 metrów.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
AniaKuba
Ania Kuba
zwiedziła 5% świata (10 państw)
Zasoby: 77 wpisów77 98 komentarzy98 1229 zdjęć1229 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
27.07.2010 - 04.10.2010
 
 
30.08.2007 - 03.08.2008