Wnikliwi Czytelnicy pamiętają na pewno pełną grozy historię poszukiwania kopca Tamerlana i petroglifów w San-Tasz. Okazało się, że przy Oszu (drugim co do wielkości mieście Kirgistanu, 300 000 mieszkańców), San-Tasz to naprawdę mały pikuś. I to nie tylko ze względu na liczbę mieszkańców... W ciągu dwóch pierwszych godzin w Oszu zaliczyliśmy m.in. przejechaną kobietę i próbę kradzieży.
Ale zacznijmy kulturalnie – oto przekład
legendy o tym mieście:
Znakomici ludzie rozprawiają, że miasto Osz istniało już za życia proroka Sulejmana (Salomona). I jeszcze dodają, założył je Pierwszy Człowiek na Ziemi – Adam. A było to tak...
Bóg nakazał Adamowi uprawiać ziemię. Dał mu omać (drewniany pług), parę wołów i powiedział:
– Orz ziemię i uprawiaj pole – dla ciebie i twoich potomków.
Rozpoczął Adam oranie ziemi od Mekki – zaprzągł woły do pługa, wziął w ręce pług i wyorał głęboką bruzdę w ziemi. Szedł tak prosto przed siebie, wędrował dzień, miesiąc, rok, znacząc swoją wędrówkę bruzdą. Zmęczony, pragnął już wybrać ziemię pod uprawę, jednak jak dotąd żadne miejsce nie wydało mu się wystarczająco dobre. Pewnego dnia doszedł do wysokich gór, za którymi znajdowały się jeszcze wyższe góry, pokryte wiecznym śniegiem i zatrzymał się. Obejrzał się za siebie, ujrzał zieloną, żyzną równinę, przez którą płynęły rzeki i zdecydował się zostać. Zakrzyknął wtedy na woły:
– Usz! Usz! – I tymi słowami zawsze poganiał je i zawracał.
Wiele razy pokrzykiwał Adam na woły: usz, usz, aby je zawrócić. Dlatego właśnie w miejscu, gdzie zatrzymał się Adam, założona została osada Usz, a później potomkowie Adama zmienili jej nazwę na Osz.
Dziś jednak zatarły się już granice miasta, które ustanowił Adam, kiedy oborał osadę. Dlatego z każdym rokiem miasto Osz rozrasta się i powiększa.
A teraz wróćmy do naszych wrażeń i do zachowania potomków Adama. Marszrutka przywiozła nas w sam środek bazaru z piekła rodem – ogarniętego gorączką noworocznych zakupów. Żeby przejść przez pierwszą ulicę, czekaliśmy 10 minut – aż tak trudno i niebezpiecznie przejść przez ulicę nigdy jeszcze nie było. Potem szliśmy przez bazar, najpierw przedzierając się przez stragany, a potem ulicą _w_tłumie_, w który co chwila wjeżdżał, trąbiąc, jakiś samochód (marszrutka albo taksówka). Niektórzy kierowcy zwalniali, inni nie. Jeden, który nie zwalniał, przewrócił samochodem młodą kobietę i przejechał po jej nogach. Chyba najbardziej zaskoczyło nas to, że nikt się temu nie dziwił, ani nie sprzeciwił – nikt np. nie rzucił się na kierowcę, żeby jemu co najmniej również złamać nogę. Przecież każdy mógł znaleźć się pod samochodem zamiast tej nieszczęsnej kobiety. Idąc za przykładem ogółu również my nie zdecydowaliśmy się tego robić. W ogóle nie ma tu solidarności między pieszymi. Wyjącą z bólu dziewczynę kierowca zapakował jednak po chwili dyskusji do samochodu i mamy nadzieję, że zawiózł do szpitala, a nie wyrzucił po drodze.
Bazar ciągnął się jeszcze długo, ale przezeń przeszliśmy i dotarliśmy do pierwszego hotelu, w którym mieliśmy zamiar się zatrzymać. Niestety okazało się, że nie ma ciepłej wody – zamarzły jakieś rury. W następnym nie było ogrzewania, ale pomocna recepcjonistka próbowała znaleźć nam jeszcze inny. Niestety z jej prób niewiele wyszło, bo w większości innych hoteli, do których dzwoniła, też coś było nie tak. Poszliśmy dalej, ale na ulicach czuliśmy się coraz bardziej nieswojo – przyglądają się nam tu wszyscy, a o tym w jaki sposób będzie mowa nieco później. Właściwie bardziej adekwatnie byłoby napisać, że się na nas gapią, a dotyczy to zwłaszcza młodych mężczyzn. I niestety, nasze złe przeczucia okazały się słuszne. W pewnym momencie, akurat gdy mijało nas dwóch młodzieńców, jeden bardzo mocno szarpnął za kurtkę, którą trzymałem przewieszoną przez rękę. Choć kurtka jest niczego sobie, to on ani nie mógł już po ciemku zobaczyć, co to dokładnie jest za kurtka, ani tym bardziej ocenić np. stanu jej zużycia. W takich sytuacjach nie chodzi jednak o kurtkę, ale o stworzenie pretekstu – do zatrzymania się, do kłótni, do pochylenia się, do stworzenia zamieszania i wielu innych świetnych okazji do kradzieży czegoś bardziej przydatnego dla złodzieja niż kurtka. Spodziewając się podobnych przygód i kurtkę i siebie nawzajem trzymaliśmy bardzo mocno, więc tym razem udało nam się uniknąć nieprzyjemności.
Po tym wydarzeniu wybraliśmy najbliższy hotel, który szczęśliwie okazał się mieć i ciepłą wodę i ogrzewanie. Hotel nazywa się Pekin i został otwarty dwa dni przed naszym przyjazdem! Gdy tylko weszliśmy wręcz zostaliśmy obskoczeni przez usłużną obsługę mówiącą do nas jednocześnie po chińsku, rosyjsku i angielsku. Odnoszono się do nas z przesadną grzecznością – portier chciał nosić nie tylko nasze plecaki, ale także to, co trzymaliśmy w rękach: szaliki, czapki, przewodnik, a pozostali zapewniali nas, że to jego praca. Gdy przyszliśmy do pokoju, pokojówka przyniosła nam mnóstwo niepotrzebnych jednorazowych przedmiotów: grzebienie, klapki, mydła, szampony, szczotki i pasty do zębów, czepki do kąpieli itd. Choć w hotelu wszystko było nowe, a w naszym łóżku pewnie nikt jeszcze wcześniej nie spał, to zaskoczyła nas bardzo kiepska jakość wykończenia: nierówno i niedbale położone kafelki, źle pomalowane ściany, popękane i porysowane drzwi, a czepki do kąpieli od razu dziurawe... wręcz przysłowiowa chińska jakość. Pomimo ogrzewania, w hotelu było jednak chłodno, a w restauracji wręcz lodowato.
Rano, obawiając się, że zamówione na śniadanie na 8:30 naleśniki mogłyby wystygnąć, ale również, aby nie marznąć w zimnej restauracji, pobiegliśmy tam dokładnie na umówioną godzinę. W lodowatej sali przyszło nam czekać jeszcze pół godziny, aż podano nam ewropejski zawtrak – lodowate naleśniki. Nasza prośba, by je podgrzali wywołała zakłopotanie wśród i tak już mocno zestresowanych kelnerek. Niestety po 10 minutach naleśniki wróciły tak samo zimne.
Z restauracji na 5 piętrze hotelu Pekin obserwowaliśmy wschód słońca rozświetlający dominującą nad miastem górę Sulejmana (Salomona). Rano miasto wyglądało znacznie lepiej niż wieczorem, zwłaszcza, gdy nie pojawiło się jeszcze zbyt wielu ludzi. A gdy się pojawili, to dla rozgrzania się palili ogniska ze śmieci leżących na ulicy.
Opuściliśmy Pekin w poszukiwaniu innego noclegu. Innego znaczy tu – „z ludzką twarzą”. W Pekinie peszyło nas bowiem nieustanne nadskakiwanie ze strony niezwykle usłużnego personelu (zestresowanego pod czujnym okiem wścibskich chińskich przełożonych) – np. portier wolał, żeby zamykające się drzwi windy zmiażdżyły jego dłoń, niż, żebyśmy musieli czekać aż winda wróci. Dużo lepiej czujemy się teraz w postsowieckim hotelu, gdzie prawie nie zwracają na nas uwagi obojętne babuszki (jedna z bielmem na oku), które się tam zagnieździły na stałe.
Targani sprzecznymi informacjami nt. godzin i dni otwarcia muzeów poszliśmy dowiedzieć się u źródła. Jednak nawet tam trudno było ustalić właściwą wersję. Jeden młody mężczyzna zapewniał nas, że 1 stycznia muzeum będzie zamknięte, ale przywołane przez niego kobiety kilkakrotnie powtórzyły, że będą pracować od 9 rano.
ÖzgönUspokojeni ruszyliśmy marszrutką do Özgön [Uzgien] – odwiedzić dwunastowieczne mauzolea i jedenastowieczny minaret. Obok tych zabytków trafiliśmy na imprezę na świeżym powietrzu, w ramach której występujący – przebrani za czarownicę, świnię, lisa, śnieżynkę i dwa Mikołaje – tańczyli w rytm uzbeckiego disco (85% mieszkańców Özgön to Uzbecy!). Groteskowe wrażenie robiła ta prosta i mocno komercyjna rozrywka tuż pod minaretem z XI wieku. Potem zajrzeliśmy jeszcze na bazar, ale nie różnił się zbytnio od tych, które znamy z Biszkeku.
Taksówkarz o wyglądzie muzułmańskiego duchownego zaproponował nam płynną angielszczyzną podwiezienie do Oszu w cenie marszrutki. Po prostu chciał już wrócić do rodziny, a kolejka taksówek wskazywała na to, że po normalnej cenie wróciłby może wieczorem. Po drodze, tak jak marszrutka, zatrzymywał się i zabierał na krótkie przejazdy miejscowych czekających przy drodze – np. babuszkę z żywą kurą lub dwóch pijaków. Po drodze prowadziliśmy dysputy przede wszystkim na tematy religijne i nasz kierowca wydał się nam bardzo oświeconym człowiekiem. Zadawał wiele trudnych pytań, np. czy chrześcijanie uważają, że Mahomet był prorokiem czy bogiem. W ogóle interesowało go postrzeganie islamu przez chrześcijan. I choć nasze tłumaczenia były dość pokrętne, to kierowca zaproponował Kubie przyjście do meczetu w celu kontynuowania dyskusji (kobietom nie wolno tam wchodzić).
Po powrocie do Oszu bezskutecznie szukaliśmy obiadu. Odwiedziliśmy przynajmniej 10 różnych restauracji – w różnych częściach miasta – w niektórych odbywały się już zamknięte imprezy, a w innych rozpoczynały się otwarte noworoczne dyskoteki. Trafiliśmy w końcu do cukierni, w której zapytaliśmy o smak wybranych ciastek. Sprzedawca pokazał, że służą do jedzenia, a sprzedawczyni obruszyła się i zapytała „no jak opisać smak?”. I choć właściwie miała rację, bo ciastka smaku albo nie miały, albo miały wstrętny (a tak mówiąc nikogo by pewnie nie zachęciła), to odzwierciedla to inny, wspomniany już problem. Na południu Kirgistanu naprawdę rzadko kto mówi po rosyjsku – niektórzy taksówkarze i kierowcy marszrutek oraz pracownice i pracownicy recepcji i lepszych restauracji. Jeszcze starsi ludzie – choć oczywiście nie wszyscy.
Inny problemDoświadczyliśmy jednak problemu znacznie poważniejszego, niż słaba znajomość rosyjskiego wśród mieszkańców południowego Kirgistanu. Choć dużo tu zwiedzamy i widzimy, to jest jedna rzecz, która mocno te podróże zakłóca – szczególnie ostatnio. Podróż powinna polegać na możliwości zanurzenia się w innym świecie, powinna pozwalać na poznanie jego odrębnej kultury, w tym ludzi i ich historii. Dotyczy to zarówno podróży dalekich, jak i bliskich – przecież nawet blisko nas świat jest czasem zupełnie inny, choć możemy nie zdawać sobie z tego sprawy. Taka podróż jest prawdziwą przyjemnością, poznaniem, doświadczeniem, przeżyciem; taka podróż uczy i rozwija. (A piszemy to odwołując się do znacznie większego doświadczenia w podróżowaniu niż wskazywałoby na to 0,5% zwiedzonego świata na naszym profilu.) Tutaj jednak jest coś co tę przyjemność psuje – choć jeszcze jej nie odbiera, to już ogranicza.
Jesteśmy tu inni i bardzo rzucamy się w oczy – ani w Oszu, ani w Özgön nie widzieliśmy jeszcze żadnego „białego”, nie wspominając już o turystach. Jednak nie chodzi o to, że przykuwamy uwagę – ale o to, jaką uwagę. Mijani młodzieńcy zwykle taksują nas wzrokiem od stóp do głów, a szczególnie przyglądają się aparatowi (jeśli akurat go widzą). Np. w Özgön wielu wolało przyglądać się nam, niż rozgrywającemu się przed nimi noworocznemu spektaklowi. Nie pierwszy raz jesteśmy inni, ale pierwszy raz w ten sposób. W oczach tych ludzi nie widać ciekawości, ale poczucie niesprawiedliwości – że oto oni nie mają prawie nic, a my mamy wszystko (według ich wypaczonego mniemania – bo przecież tutaj jest mnóstwo bardzo bogatych ludzi, pełno nowych bardzo drogich samochodów i innych form obnoszenia się z bogactwem – jednak to my uosabiamy świat, który znają z amerykańskich filmów). Niestety zwykle graniczy to z przyglądaniem się nam, jak workom pieniędzy i zastanawianiem, jak trochę wyciągnąć. Mając za sobą podróżowanie w dużo biedniejszych miejscach niż jakiekolwiek okolice w Kirgistanie, wiem, że tu pod względem bezpieczeństwa turystów jest gorzej. Dotyczy to, mamy nadzieję, tylko miast i to niektórych w szczególności. Może to spuścizna deprawującego ZSRR... Może jeszcze jakaś pozostałość z czasów Tamerlana czy nawet Czyngis-Chana... Może braku perspektyw... Może rozdźwięku między oczekiwaniami tych ludzi, a rzeczywistością, którą zastają przyjeżdżając do miast...
I tu jest problem. Choć z pewnością jest to krzywdzące dla większości Kirgizów – obawiamy się ich i podchodzimy do nich bardzo nieufnie. Gdy w Özgön siedzieliśmy w ulicznym barze i nachylił się nad nami człowiek, który próbował zagaić rozmowę, zbyliśmy go mało wybredny sposób. Gdy w Oszu zbliżył się do mnie nadmiernie człowiek, gdy rozmawiałem na ulicy przez telefon, Ania rzuciła się na niego, żeby powstrzymać przed kradzieżą komórki. Gdy przechodzimy wśród grupek młodych mężczyzn, znacznie przyspieszamy kroku. I tak dalej. Ich zachowanie prowokuje nasze zachowanie, a może do pewnego stopnia i nasze zachowanie prowokuje ich zachowanie. I jest nam po prostu przykro. Takie podróżowanie ma ograniczony sens... A tutaj na południu Kirgistanu sprawy mają się gorzej niż na zrusycyzowanej północy. Na północy ludzie pytają nas, dlaczego przyjechaliśmy, jak nam się podoba, wysłuchujemy ich historii – wszystko w przyjaznej atmosferze. Na południu jeszcze tego nie doświadczyliśmy. Nie jest jeszcze bardzo źle, ale odczuwamy już wyraźny dyskomfort z tego powodu. Po raz pierwszy w dotychczasowych podróżach.
Bal sylwestrowyBardzo nastawiliśmy się na to, że na imprezę pójdziemy do filharmonii – rano dowiedzieliśmy się, że są takie imprezy. Ku naszemu rozczarowaniu potem okazało się, że to nieprawda. W filharmonii na Sylwestra nic się tu nie dzieje. Ani w teatrze. Ale jest noworoczna impreza na głównym placu, pomiędzy pomnikiem Lenina – chyba największym, jaki dotychczas widzieliśmy – i budynkiem władz miasta – pod wielką choinką. I tam trafiliśmy i popatrzyliśmy na zbierających się ludzi, ale było to ok. 17. Większość mieszkańców Oszu spędza Sylwestra na zamkniętych imprezach w restauracjach i mieszkaniach. Ciekawy jest tu zwyczaj wynajmowania mieszkania na Sylwestra! Za równowartość 100 zł można wynająć trzypokojowe – wyposażone! – mieszkanie i balować do rana.
Nas na imprezę zaprosił Wołodia – kierowca, z którym przyjechaliśmy do Jalalabadu. Wołodia jest emerytowanym podpułkownikiem (4 lata służył w zachodniej Polsce) i stawił się z wojskową punktualnością o 21, niestety zupełnie pijany: nachalny, upierdliwy i po pijacku wylewny (bajdurzył z pijacką wylewnością). Dzisiejszy Wołodia był zupełnie innym człowiekiem niż ten, którego polubiliśmy i który zaskarbił sobie u nas tyle zaufania, że pozwoliliśmy mu przewieźć się przez niebezpieczne góry. Tym razem po 10 minutach spaceru poczuliśmy się tak zażenowani i zmęczeni jego zachowaniem, że grzecznie życząc mu szczęśliwego nowego roku wróciliśmy do naszego oszskiego domu.